„Zapaleńcy” to pierwszy film, który pokazuje przekrojowo fascynującą historię polskiej animacji – od jej początków grubo ponad sto lat temu po współczesne, cyfrowe już czasy. Po obejrzeniu go wskaźniki dumy narodowej zwyżkują.
Tego filmu w zasadzie nie da się opowiedzieć ani zrecenzować, tak samo jak nie da się uchwycić słowem fenomenu animacji. Opisy nie mają sensu. Film powinni zobaczyć zwłaszcza ci, którym rodzima animacja kojarzy się głównie z „Bolkiem i Lolkiem”. Większość twórców, o których jest w filmie mowa, wtłaczam z marszu do panteonu artystów – na równi z gwiazdami polskiej szkoły plakatu czy polskiej szkoły filmowej. Bo w zasadzie animacja jest trochę jednym i drugim – ożywionym plakatem. Choć nie tylko – i o tym za chwilę. To „24 kłamstwa na sekundę” – jak powiedziała pewna pani reżyser i szalenie mi się ta definicja spodobała.
Czego dowiemy się z filmu? Całej masy ciekawostek związanych z kulisami tworzenia animacji – jak piekielna jest to robota. Mówi o niej m.in. Zbigniew Rybczyński, autor nagrodzonego Oskarem „Tanga”. Tabuny ludzi pracowały nad 8-minutowym filmikiem przez okrągły rok! Oczywiście w warunkach kompletnego PRL-wskiego deficytu.
W zasadzie można się pokusić o stwierdzenie, że największe dzieła i przykłady szczytowej kreatywności pochodzą z czasów, gdzie nic nie było, a do tego szalała cenzura. Julian Antonisz tak to autoironicznie wspominał: „Trudne warunki, nasze właśnie krajowe, hartują i dzięki temu mogą powstać nowe techniki malarskie, graficzne. Gdzie nie ma pędzla, nie ma farby, malarz, tak jak dawniej, sam sobie musi produkować, prząść płótno na blejtram i mnie te warunki odpowiadają„.
Początki polskiej animacji też zadziwiają. Jednym z pionierów i twórców najbardziej uznanych (ale za granicą funkcjonujący jako Ladislas Starewitch) był wywodzący się z kresowej szlachty Władysław Starewicz (1882-1965). Jego przygoda zaczęło się od fascynacji owadami, a konkretnie jelonkami z litewskiej puszczy, których życie postanowił sfilmować. Problem był jedynie taki, że jak tylko zapalał potrzebne do filmowania reflektory, żuki zamierały w bezruchu. „Wpadłem więc na pomysł, aby uśpić moich rycerzy. Oddzieliłem ich kończyny i rogi od tułowia, potem z powrotem umieściłem je na właściwym miejscu przy pomocy cieniutkich drucików. Tak spreparowane lalki z uśpionych żuków ubrałem w kostiumy, buty z cholewami, dałem do ręki rapiery” – wspomina autor. Przefotografował każdy etap ruchu owadów klatka po klatce, a następnie to zmontował. Kiedy zaprezentował film w roku 1910 wszyscy myśleli, że Starewicz naprawdę wytresował żuki niczym cyrkowe zwierzęta.
Takimi historiami film „Zapaleńcy” jest po prostu naszpikowany.
Po drugiej wojnie światowej i fazie stalinizmu, kiedy w dziedzinie animacji produkowano głównie firmy propagandowe (zresztą bardzo ciekawe pod względem formalnym), nastała faza odwilży, a wraz z nią – przyszedł czas na eksperymenty. W 1958 roku powstaje „Dom” Lenicy i Borowczyka – film przełomowy, bo pokazujący, że animacja nie musi być czymś, co opowiada linearną historię. Nie musi mieć bohatera, nie musi mieć nawet puenty. Ucieczka od folkloru jest gwałtowna – w filmie „Zmiana warty” Włodzimierza Haupego i Haliny Bielińskiej bohaterami są pudełka zapałek na tle umownej scenografii.
Lata sześćdziesiąte to największe sukcesy artystyczne polskiej animacji. Filmy Jana Lenicy, Daniela Szczechury, Witolda Giersza i Mirosława Kijowicza zdobywają najbardziej prestiżowe nagrody festiwalowe. Za granicą już wtedy mówi się o polskiej szkole animacji. Twórcy z jednej strony budują swój nowy język upraszczając zasady animacji (np. zamiast kilkunastu tysięcy rysunków do filmu potrafią zredukować je do tysiąca czy dwóch), a z drugiej – eksperymentują z technikami. Na przykład Witold Giersz maluje pędzlem bezpośrednio na celuloidzie, unikając tradycyjnego konturu. Na przełomie lat 60. i 70. Ryszard Czekała tworzy rzecz niewyobrażalną – film animowany o obozie koncentracyjnym pt. „Apel”. Co ciekawe, zrealizował go, kiedy był w studio na etacie nocnego stróża, bo wynagrodzenie nocnego stróża było nieco wyższe niż wynagrodzenie reżysera piątej kategorii. A takie wtedy miał papiery.
Wielkość polskiej sztuki animacji i jej przewaga nad klasycznym filmem w okresie PRL-u polegała na tym, że posługując się skrótem myślowym, obrazem, metaforą poruszała tematy, które w kinie fabularnym byłyby uznane za zbyt ryzykowne. Mówi o wolności, zniewoleniu, o egzystencjalnych lękach i politycznych rozczarowaniach. W latach 70. powstaje wiele głośnych animacji satyrycznych, takich jak „Bankiet” Zofii Oraczewskiej. Z kolei Hieronim Neumann tak wspomina początek lat 80. :
Od wielu lat mieszkałem w bloku i obserwowałem życie mieszkańców. W każdym mieszkaniu były bimbrownie, drobny handel mięsem, czekoladą i tak dalej i nieustające życie towarzyskie dla odreagowania takiej rzeczywistości. Film „Blok” zaczęliśmy kręcić. Nagle film został przerwany, bo ogłoszono stan wojenny. Miałem niesamowite trudności ze znalezieniem jakichkolwiek rekwizytów w scenie, gdzie kobieta rozbija talerz. Miałem do dyspozycji tylko trzy talerze do rozbicia. Znaleźliśmy jakiś teatr amatorski, który dysponował sceną obrotową, która miała napęd ręczny. Wystarczyło jedno mocniejsze pociągnięcie liny, a aktorzy na scenie przewracali się. Ja wyszedłem od formy, więc właściwie od tego obrotu i przesuwu. Treść była dla mnie zawsze rzeczą mniej ważną.
„Zapaleńcy” spodobają się nie tylko fanom animiacji, bo film ambitnie, a zarazem z lekkością narracji i bez udziwnień, snuje arcyciekawą opowieść Polsce. O ironio, to finansujący projekt Canal + dzierży prawa do emisji na swojej antenie, a dystrybucja w kinach jest pod wielkim znakiem zapytania. Chętni, by go zobaczyć na dużym ekranie, mogą liczyć – póki co – na jakieś jednorazowe pokazy jak ten jak podczas festiwalu. To także wiele mówi o kondycji narodowych instytucji filmowych, które w czasach, gdy pieniądze i blejtramy są, nie ma wielkich, chroniących i promujących nasz dorobek inicjatyw. Bo film „Zapaleńcy” tworzyli przez wiele, wiele lat, przeskakując wiele przeszkód, inni zapaleńcy.
„Zapaleńcy. Historia polskiego filmu animowanego”, reż. Marcin Giżycki, Jacek Knopp, Michał Mróz, 2025, 89 min.


