KulturaLudzie

Jak radio wygrało z wiciownictwem

Screenshot 2020-11-15 at 23.46.49

Lato 1928 roku było bardzo ulewne. Deszczom nie było końca i w związku z tym zaczęły krążyć na ich temat różne teorie. Dużym wzięciem cieszyła się zwłaszcza  jedna, którą zgodnie podtrzymywali ludzie najbardziej kompetentni – starsze ciocie, tubylcy polescy (z prawem głosu) oraz konduktorzy tramwajowi: że wszystkiemu winne jest radio. Orzekli, że „póki ten diabelski wynalazek nie wyjdzie z mody (na co to komu było potrzebne?), póty deszcz będzie padał.”

Stało się inaczej, bo lać w końcu przestało, a moda na radio nie minęła. Od paru lat Polska była w fazie radiowego szaleństwa. Radio bowiem dopiero co wyrwało się ze szponów wojskowego monopolu  i zaczęło trafiać pod przysłowiowe strzechy. Zanim to jednak zrobiło, trwała niesłuchanie emocjonująca gra wstępna, faza przejściowa, schizofreniczne rozdwojenie – bo radio było jednocześnie legalne i nielegalne, pożądane i niebezpieczne, dostępne i zarezerwowane. Młodym utalentowanym radioamatorom, którzy we własnych garażach budowali niekiedy znakomitej jakości, zaawansowany sprzęt, przyznawano nagrody, po czym przedmioty owych zasług – REKWIROWANO! Wszystko dlatego, że nie było regulacji i ustaw, które by ten modny „zarazek”  jakoś ukonstytułowały w życiu nie tylko społecznym, kulturalnym, ale i politycznym. 

Tego, co działo się w połowie lat 20. w związku z rozwojem radiofonii nie można porównać z żadną modą na gadżety i wynalazki. Kiedy zaczęto „broadcastingować” pierwsze audycje zwane radiokoncertami ze stacji zagranicznych – Anglii czy Niemiec – gromadziły się tłumy, zapraszano elity i polityków, żeby im do głów tłoczyć, jak ważne to medium. A kiedy zaczęto wreszcie nadawać pierwsze polskie audycje ludzie rzucili się do konstruowania własnych prymitywnych odbiorników. Prasa pisała:

Rok 1927! (…) W Poznaniu zbudowano radiostację – wydarzenie bombowe! Kto żyw starał się zdobyć choćby detektorek. Była to nieduża skrzyneczka z kryształkiem, po którym specjalną igiełką szukano czułego miejsca, które z kolei przekazywało głosy ludzkie do słuchawek. Ileż było «achów» i «ochów», gdy słyszeliśmy muzykę, czy też audycję słowną! Nie gniewały nas trzaski i charczenia, które w tym układzie dominowały.

Rozwój radiofonii był nie tylko wyzwaniem technicznym, ale i językowym. 

Było trochę zabawy z wynalezieniem nazwy dla radia. Zanim jeszcze w Polsce powstała pierwsza rozgłośnia radiowa, czujni naukowcy zastanawiali się, czym zastąpić angielskie słowo broadcasting. Doszło do głośnej debaty na zjeździe Centralnej Komisja Słownictwa Elektrotechnicznego. Uważano, że termin ten „maluczko, a stanie się tak potrzebnym w języku i popularnym, jak telegraf, poczta, kinematograf”. (17) Broadcastig kojarzył się z rozpuszczaniem wici, padła więc propozycja „wiciownictwo”. Uważano, że rozkół, od rozkalania (bo fale radiowe rozchodzą się w podobny sposób jak kręgi na wodzie po wrzuceniu kamienia) i rozfał (od rozfalowania) „mogłyby mieć niejakie widoki utarcia się”. Twierdzono nawet, że „możnaby się puścić na… pewnego rodzaju filuterję” i użyć słowa rozcież – od zwrotu „otwierać na rozcież”, bo właściwie się to kojarzyło – z wolną przestrzenią wokół jakiegoś ośrodka. Pisano: „Oczywiście byłaby to rozcież radjoelektryczna, jak mamy komunikację radjoelektryczną. Jeżeliby komu końcówka do czynności wydawała się nie przystawać, niech pamięta, żeć przecie kradzież, grabież – to też czynności”. (18) Mówiono, że broadcasting to przede wszystkim rozwieszczanie informacji, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby przypomnieć zakurzone nieco słowo wieśćba, dodając oczywiście niezbędny przymiotnik radjoelektryczna. Niektórzy optowali za odniesieniem się do łaciny czy greki. Pojawiały się propozycje dyslacji i radiofonji, a dla obiektu ich przenoszenia – dyslat radjofon. Wśród wielu propozycji padła też i „rozgłośnia”, która w końcu się przyjęła, ale dyskutanci w 1924 roku jeszcze tego nie wiedzieli. Wiedzieli tylko, że „żadnych brodkastyngów ani rundfunków do języka wprowadzić nam nie wolno”.

Wiele z tych emocji było udziałem Antoniego Pallutha, bohatera mojej książki „Więcej niż enigma”. Antoni (rocznik 1900) w wieku dwudziestu paru lat był już wojskowym „emerytem” – obskoczył kilka frontów. Miał za sobą powstanie wielkopolskie, odzyskanie Pomorza, udział w wojnie polsko-sowieckiej – wszędzie tam działał jako pionier oddziałów łączności, za co otrzymał w krótkim czasie stopień podporucznika. Nie miał normalnego dzieciństwa, jakie my znamy. No może trochę pograł w piłkę ze starszym bratem, ale większość czasu zabierała mu konspiracja i walka, gdzieś pomiędzy nimi nauka w dwóch odsłonach – w zgermanizowanej szkole i na tajnych kompletach.
Kiedy wszystkie związane z tym udręki skończyły się, zaczął studia w Warszawie i wreszcie mógł oddać się temu, co go naprawdę kręciło – radiotechnice i krótkofalarstwu, przyszła oferta ze Sztabu Głównego, z wywiadowczej „dwójki”. 
Jaki chłopak, syn listonosza zwłaszcza, w tych czasach by się wahał czy taką lukratywną i nobilitującą propozycję przyjmować… A on owszem…
Może chciał zaznać trochę chłopackiego luzu, którego nie miał wcześniej, chwili oddechu – od widoku mundurów czy poleceń służbowych…
Ale ofertę przyjął i nolens wolens stał się częścią sukcesu złamania maszyny szyfrującej Enigma. Był poważnym oficerem, zaharowanym na dwóch etatach „panem z teczką”. Ale w duszy, w tej to był przede wszystkim wsłuchanym w eter „człowiekiem z anteną”.

Więcej o gorących radiowych czasach i nie tylko poczytacie w książce, którą można kupić tutaj:

https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/wiecej-niz-enigma-historia-antoniego-pallutha/