Ludzie

Dwie panie w łódce, nie licząc psa, czyli lekcja nawigowania na Bahamy. 


Przez moje życie przewinęło się wiele osobowości, ekscentryków i oryginałów. Część z nich nie doczekała się i prawdopodobnie nie doczeka godnego upamiętnienia. By ten błąd nieco naprawić, napiszę o siostrach Tunickich – Marii i Krystynie.

Poznałam je z osiem lat temu, przy okazji zbierania materiałów do książki, a przyjaźń z jedną z nich odcisnęła spore piętno na moim życiu. Zawsze ciągnęło mnie do silnych charakterów – a myślę, że obie panie mogłyby swą brawurą obdzielić całą kompanię. Dobrze ilustruje to fakt, że pewnego roku, już nie takie młode, bo dobiegające sześćdziesiątki, wyruszyły same w kilkumiesięczny rejs jachtem po Oceanie Atlantyckim na wyspy Bahama. Tylko one i suczka Kika. Miał być z nimi jakiś pan, ale fakt, że nie dotarł jednak, nie zrobił na nich większego wrażenia, bo przecież były wnuczkami… (przeczytacie o tym dalej). 

Urodzone w latach 30. siostry Tunickie – bliźniaczki podobne jak dwie krople wody – pochodziły z Kresów, z okolic Pińska. Przeżyły okupację sowiecką, niemiecką, potworności wojny i powrót do komunistycznej Polski. Jednak największym koszmarem w ich życiu była relacja z na wskroś patologicznym ojcem. Edward Tunicki, lekarz, którego chłopskie pochodzenie i nienawiść do szlachty – jak to czasem w życiu bywa – rzuciły w objęcia kobiety herbu Kościesza. Olga zaszła w ciążę, której on nie chciał zaakceptować, podobnie jak i jej szlacheckiego pochodzenia, które początkowo przed nim ukrywała. Niemal gwałtem probował dokonać na swej partnerce aborcji, ale ta w ostatniej chwili uciekła spod zbrodniczego kawałka druta. Jego własny ojciec zmusił go do poślubienia Olgi i kiedy na świat nie przyszedł męski potomek, ale dwie dziewczynki, koszmar zaczął przybierać na sile. Edward był tak wściekły, jakby na świat nie przyszły jego dzieci, tylko nadające się do zabicia szczury. Dorastające dziewczynki poza matką miały jeszcze jedną osobę, która okazywała im wsparcie i miłość po przeprowadzce do Łohiczyna. Był to ksiądz Bohusz, kapłan tamtejszej parafii i inicjator muzycznej edukacji sióstr. Uczestnictwo w kościelnych śpiewach i lekcjach fortepianu oraz gitary były wielką odskocznią od bolesnych relacji z ojcem, a wspólne psoty na łonie dzikiej przyrody mimo całej sytuacji były namiastką szczęśliwego dzieciństwa. Z każdym rokiem to się zmieniało, zwłaszcza po wkroczeniu sowietów, aresztowaniu matki i wywózce jej do łagra. Historie, które opowiadała mi Krystyna były NIEPRAWDOPODOBNE i do dziś nie mogę sobie darować, że nie przyszłam kiedyś z dyktafonem. Zawsze myślałam, że będzie jeszcze czas. Bywałam u niej przecież co tydzień. Niestety śmierć przychodzi nagle. Na szczęście wspomnienia spisała i wydała za granicą Maria…

Siostry Tunickie wyszły za mąż za nietuzinkowych mężczyzn. Krystyna – za Jerzego Pallutha, syna oficera wywiadu i jednego z pogromców Enigmy, Maria – za Aleksandra Ciechańskiego, wybitnego wiolonczelistę, członka Kwintetu Warszawskiego, a potem członka St. Louis Symphony Orchestra i wykładowcę konserwatorium. Obie miały absolutny słuch muzyczny. Krystyna, skończyła reżyserię dźwięku, zamieszkała z mężem w Warszawie i całe życie pracowała w Wytwórni Filmów Dokumentalnych, zajmując się montażem dźwięku i opracowaniem muzycznym. Lista jej filmów jest imponująca:
https://www.filmpolski.pl/fp/index.php?osoba=11204
Maria w latach 70. skończyła dyrygenturę i wyemigrowała do USA. Dyrygowała wielkimi orkiestrami, co jak na tę zmaskulinizowaną profesję było gigantycznym osiągnięciem. Jej wykonanie „Święta wiosny” w Carnegie Hall przyniosło owacje na stojąco i utorowało drogę do kariery. Dwa lata temu Maria opublikowała swoje wspomnienia w książce „Maria Tunicka Conductor”.  Pół roku temu zmarła na Florydzie, przeżywszy 90 lat.
https://www.amazon.pl/Maria-Tunicka-Conductor-James-Aiello/dp/B0BPGT2KVX


Parę lat temu podczas jednego z wieczorków Krysia puściła mi z kasety VHS film z rejsu na Bahamy, który odbyła z siostrą w 1990 rok. Dwie maleńkie kobietki z pieskiem operujące jachtem na oceanie… Krysia nie tylko całą kilkumiesięczną podróż sfilmowała, ale też prowadziła dziennik pokładowy. Kiedyś mi go pożyczyła, a ja przytomnie, widząc, że autorka zaczyna mieć już kłopoty z pamięcią, ciągle giną jej rzeczy albo je przypadkiem wyrzuca, przefotografowałam go. Dzięki temu przetrwał. Myślę, że śp. Krystyna bardzo ucieszyłaby się z publikacji choćby fragmentów i z zainteresowania czytelników. Dlatego chcę trochę uhonorować tę niezwykłą parę bliźniaczek przez całe dziesięciolecia oddzielonych oceanem, które pewnego dnia rzuciły się w wir fal. Częstujcie się kawałkiem ich przygody: 


Wakacje jachtem „Oazis” na Bahamas 1990 r.

Marysia – kapitan

Krysia – bosman

Kika – suczynka – majtek

Przygoda nasza rozpoczęła się od zrobienia zakupów, przygotowania żagli i ich sprawdzenia. W środku kabiny rośnie góra zakupów. Wydawać by się mogło, że to wszystko nie może się pomieścić w lukach jachtu. (..) Na drzwiczkach każdego luku naklejałam dokładny spis zawartości. W ten sposób nie będzie problemów z ich odnalezieniem. Bardzo spodobał się załodze mój sposób organizowania i układania produktów. Do końca podróży nigdy nie miałyśmy trudności z odnalezieniem potrzebnej puszki. A były tego ogromne ilości. Puszki z piciem, puszki z jarzynami, pudełka z sokiem, zupkami, z mlekiem. Schowek na mąkę, makaron, seriale z orzechami, herbata, kawa i wiele innych produktów. Sery wisiały pod sufitem w specjalnych hamaczkach, salami podwiązane kawałkiem miękkiego papieru, żeby tłuszcz, który z nich spływał nie kapał na podłogę. Ziemniaki i cebula w przewiewnych workach. No i czosnek koło wiszących w hamaczkach owoców, żeby się nie psuły.

Uporządkowanie tego wszystkiego zabrało mi wiele godzin. Wreszcie wyszłam na zewnątrz i odetchnęłam słoną bryzą. Płynęłyśmy wciąż drogą wodną, zwaną z angielska Intercostal Whaterway ciągnącą się wzdłuż Florydy na południe, aż do Miami. Jest to rzeka Indian River, oddzielająca ląd od plaż Florydy.

Naszym pierwszym celem jest dotarcie do West Palm Beach, skąd wyruszymy na wyspy Bahama, płynąc przez rów oceaniczny z silnym północnym prądem zwanym Golfsztromem. Droga zabierze nam parę dni. Będziemy przepływać pod wieloma zwodzonymi mostami. Miniemy kilka „inletów” w portach jak St Lucie, Jupiter, Lake Worth, aż do West Palm Beach. Inlet jest to wejście i wyjście na ocean z rzeki Indian River, przystosowane do dużych pływających jednostek. W rzece tej można spotkać delfiny, monatany, czyli krowy morskie, lub inaczej syreny morskie. Indian River jest ogromną rzeką, uregulowaną dla dużych jachtów i łodzi motorowych, ale nie dla okrętów, ani statków oceanicznych.

(…) Na którymś postoju zatrzymałyśmy się przy małej wysepce, obok której, zalegały na płytkiej wodzie, pola dorodnych ostryg. Ponieważ nigdy ich nie jadłam, poszłyśmy z Marysią, uzbrojone w ostre noże, nazbierać je do siatki.. Wyjęła jedną ostrygę z dna i na miejscu otworzyła i podała mi do degustacji. Miałam pewne opory i nie wiedziałam, co mam z nią zrobić. Czy mam ją połknąć, tak bez cytryny, czy gryźć zębami żywego ślimaka. Na to Marysia powiedziała, żebym spróbowała znaleźć smak, nie zastanawiając się nad konsystencją. I rzeczywiście, poczułam, że jest to coś tak smacznego, jakby przyrządził ją sam mistrz kulinarny. Nigdy więcej w przyszłości ostrygi nie smakowały mi tak wspaniale jak te prosto z wody. Potem we Francji, bodajże w Cannes, zamówiłam w restauracji ostrygi, żeby Jurek mógł je spróbować. Podano nam je na lodzie i niestety nie miały tego smaku, były wypłukane słodką wodą spływającą z lodu i nawet cytryna i inne dodatki nie poprawiły ich smaku.

W ramach próby radia, telefonujemy do Gary’ego, który ma przyjechać do nas w niedzielę. A tu heca – Gary kompletnie pijany, trudno było się z nim dogadać. Złamał dane Marysi słowo, zaprzepaszczając szanse płynięcia z nami na Bahamy. A więc przez całe wakacje będziemy żeglować same bez męskiego wsparcia. I bardzo dobrze, na pewno sobie poradzimy. (…)

27 maja – poniedziałek

Peanut Island 

Admirał Aleksander, z którym, rozmawiałyśmy przez radio-telefon, radzi nam czekać z wypłynięciem na Bahamy, aż poprawi się pogoda. Ciągle leje i małe sztormy kręcą się dookoła. Droga przez Gulf Stream będzie trwała aż 14 godzin zanim dotrzemy do pierwszej wyspy na Bahamy. Trzeba więc wybrać jak najlepsze warunki pogodowe i wypłynąć na noc, żeby było już jasno przy lądowaniu i przy identyfikacji wyspy.

(…) Kodujemy loran na Point West End. Wypływamy na Bahamy o 20-ej kursem 120 stopni. Wiatr, choć niezbyt silny, wieje z właściwego kierunku i to pozwala nam rozwinąć genuę, która bardzo pomaga zwiększyć szybkość naszemu silnikowi i poprawić stabilność łodzi.

Na oceanie fale osiągają, co najmniej 5 feet. Płyną za rufą i są szybsze od nas. Zawijało nam rufę na każdej fali około 90 stopni. Wiatr wpędzał nam od tyłu spaliny silnika, co było dosyć uciążliwe. Księżyc świecił jak latarnia. Obie miałyśmy na sobie szelki i kapoki. Kiki też była ubrana w kapok i szelki, a smyczka uwiązana do uchwytu wejścia do kajuty. Do naszych szelek, również przyczepiona była linka z karabińczykiem, żeby w razie wyjścia na pokład, móc się przypiąć do czegokolwiek stabilnego i mocnego.

Góra ciemnogranatowej wody rosła i potężniała, zdawało się, że za chwile na nas runie, po czym wypychała nas w górę i ponownie spadałyśmy do stóp następnej fali. I tak w kółko Macieju. Po pewnym czasie przestała już robić na nas takie potworne wrażenie jak na początku. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Gdyby nie spaliny byłoby całkiem przyjemnie. Na czarnej powierzchni oceanu świeciła srebrzysta droga poświaty księżycowej, po której łódź nasza zanurzała swój dziób, obijając ją w drobną drgającą falę. Płynęłyśmy jak we śnie, w nierzeczywistym świecie.

Po dłuższym czasie, poczułyśmy się trochę senne, wiec postanowiłam zaparzyć kawę. Zeszłam po schodkach do wnętrza kabiny i postawiłam czajniczek na gazie. Podczas gotowania wody, kiedy w kabinie wszystko tańczyło dookoła, zrobiło mi się niedobrze. Musiałam wyjść na zewnątrz i prosić Marysię, żeby dokończyła robienie kawy. Mdłości zaczęły przechodzić, kiedy patrzyłam na stabilne gwiazdy i księżyc. Po chwili doszłam do siebie. Były to moje pierwsze i ostatnie chwile choroby morskiej, jaka mnie dotknęła podczas całej naszej podróży po oceanie. Obie przecież jesteśmy wnuczkami wilka morskiego, jakim był nasz dziadek Kapitan Żeglugi Wielkiej Cezary Żaba.

Kiedy zaczęło świtać, zobaczyłyśmy, że kolor wody zaczyna się zmieniać. Granatowa głębia zaczęła się przekształcać w wodę koloru turkusowego i zdecydowanie zaczęła się rozjaśniać. Był to znak, że wpływamy na znacznie płytsze wody otaczające wyspy Bahama. Skoro świt zawijamy do West Endu po dość ciężkiej, ale spokojnej nocy, która trwała 11 godzin. Loran doprowadził nas dokładnie na zaprogramowany punkt.

Śpimy zacumowane na redzie z żółtą flagą na maszcie, która stanowiła znak, że czekamy na otwarcie urzędu celno paszportowego. O godzinie 10-tej popłynęłyśmy załatwić formalności paszportowe, trwające parę godzin. Młody czarny, nawet przystojny, Bahamiańczyk obwieszony złotymi kosztownościami przyjął nas grzecznie, acz oficjalnie, z wielką powagą rysującą się na twarzy. Na szczęście nie robił problemów i wreszcie mogliśmy zdjąć żółtą flagę i założyć bahamiańską na górze, a amerykańską na rufie. Jeszcze tylko telefon do Olka i powrót na redę, żeby dobrze się wyspać. Trzeba było jeszcze wywieźć Kikę na spacerek. Silniczek w małej łódeczce Evinrude 2hp zepsuł się tym razem na dobre. Zostały dulki. Czujemy się bardzo zmęczone i wcześnie idziemy spać.

12 czerwca

Noc była ciemna i pomimo, że stałyśmy zasłonięte wyspą, wiatr nagle wzniósł się ponad drzewami i spadł na nas z góry z niebywałą siłą. Zawyło, zahuczało i zaczęło trząść łodzią i szarpać. Było to dziwne uczucie. Nigdy nie myślałam, że łódź może tak się zachowywać. Drżała jak galareta, szarpała na wszystkie strony jakby chciała się wyrwać z uwięzi. Całe szczęście, że stałyśmy na dwóch kotwicach, inaczej powlokłoby nas na brzeg skalistej wysepki. O spaniu nie było mowy. Patrzyłyśmy uważnie przez okienka łodzi, czy brzeg wyspy jest wciąż w tej samej odległości.

Przyglądałyśmy się tez jachtowi, który zakotwiczył po południu obok nas. Pomimo sztormu dochodził do nas dźwięk pracy silnika łodzi przycumowanej obok nas. Pracował przez cały czas aż do końca sztormu. Widać jego kotwica nie trzymała dobrze i motorował pod wiatr, żeby ulżyć kotwicy. Widocznie stał tylko na jednej kotwicy, nie spodziewając się sztormu. Sytuacja była groźna i pomimo, że nasze kotwice dobrze trzymały, miałyśmy przygotowane kluczyki do silnika na wszelki wypadek. Sztorm ten był dla mnie pierwszym prawdziwym sztormem, jaki przeżyłam na jachcie. Muszę się przyznać, że napędził mi nie lada strachu. Tym bardziej, że stało się to w nocy, a w ciemności wszystko staje się bardziej groźne i straszne. Wyobraźnia tworzyła różne katastroficzne obrazy. Wydawało mi się, że z tej tak czarnej chmury, która zawisła nad nami, spadnie na nas tornado i porwie nas w górę i rzuci o skały. Napięcie rosło a szaleństwo trwało w nieskończoność. Nagle zaszumiało i rzęsisty deszcz załomotał o pokład. Odetchnęłyśmy z ulgą, bo zwykle deszcz zapowiada koniec sztormu. Zmęczone napięciem, mogłyśmy wreszcie położyć się spać.

18 czerwca, poniedziałek

Założyłyśmy swoje uniformy antyrekinowe w paski, płetwy i maski z fajkami. Ciągnąc za sobą małą łódeczkę, płyniemy na nową przygodę w podmorskiej krainie. Widok, jaki nam się ukazał, zaparł nam dosłownie dech w piersiach. Formacje korali były zupełnie inne, aniżeli te, które już widziałyśmy. Były to ogromne góry skalne stojące niezależnie od siebie, na białym piasku. Płynąć nad nimi i nad ich przepastnymi urwiskami i rozpadlinami, można było dostać ataki agorafobii i zawrotu głowy. Czułyśmy się jakby w innej przestrzeni z innymi prawami natury. Płynąc nad górami nie podlegałyśmy przyciąganiu ziemskiemu, niczym ptaki. Jednocześnie mogłyśmy obniżyć swój lot, nawet do samego dna, bez upadku. A co ważniejsze – mogłyśmy zatrzymać się na każdej dowolnej wysokości. Na samym dnie pod koralami, znajdowały się ogromne groty i jaskinie, oraz półki skalne, typowe miejsca, gdzie zwykle chowają się lobstery. Niestety były zupełnie puste, jakby je ktoś już wyzbierał. Marysi udało się upolować 4 duże ryby papuzie. Krew ustrzelonych ryb, sącząca się obficie, mogła zwabić rekiny. Często, więc rozglądałyśmy się dookoła uważnie, trzymając się blisko jedna przy drugiej. Nagle pod nami przepłynął jeden rekin z gatunku Black Tip. Na temat tego rekina nic niestety nie wiedziałyśmy. Na szczęście był chyba młody i szybko od nas się oddalił. Być może przestraszył się naszych kostiumów. Zaczęłyśmy nurkować jak się da najgłębiej. Marysia, która z dużą łatwością umiała zanurkować na dużą głębokość, zaszła do samego dna, gdzie znajdowała się duża grota. Po chwili przypłynęła do mnie, pokazując na migi, że tam na dnie leży ogromny rekin. Ciekawość moja była większa od strachu, więc po trzech nieudanych próbach zejścia na tak dużą głębokość, w końcu udało mi się zobaczyć rekina. Był naprawdę ogromny, bez poprawki, że wszystko w wodzie wygląda większe niż na powierzchni. Ten okaz miał, co najmniej ze 3 metry, albo i więcej. Ciemno brązowy o pięknym szablastym ogonie. Na mój widok, wypłynął spod skały, pokazując się w całej swojej okazałości. Nie czekając wiele, w te pędy popłynęłam w górę prosto do łódeczki, wskakując do niej jak z katapulty. Marysia, śmiejąc się, pochwaliła mnie za tak piękny skok z wody do łódki, który zawsze sprawiał mi duże trudności. Potem dopiero wyjaśniła mi, że był to rekin zwany pielęgniarz, po angielsku nurse i nie stanowił dla mnie żadnego zagrożenia. Ten gatunek jest niegroźny dla ludzi. Zwykle żywi się skorupiakami, nie ma zębów tylko twardą szczękę, którą zgniata twardą pokrywę skorupiaków. Często można go spotkać właśnie leżącego na dnie pod skałami. Jest to jeden z niewielu rekinów, który może leżeć na dnie nieruchomo, ponieważ jego skrzela są w ciągłym ruchu, napędzając wciąż świeżą wodę. Inne rekiny mają skrzela nieruchome i dlatego muszą być w ciągłym ruchu. Rekin pielęgniarz wyrasta do dużych rozmiarów, jest ciemno brunatny a na pysku zwisają mu dwa małe wąsiki, jak u suma. Kiedy ochłonęłam z wrażenia, wróciłyśmy z powrotem do wody, żeby nacieszyć oczy tymi niezwykłymi koralami i pływającymi dookoła kolorowymi rybkami. Trudno jest doprawdy rozstać z tą piękną podwodną fauną i żaden rekin nie mógł nas stamtąd wypędzić.

(…) Barakuda nie jest rybą łowną. Jej mięso jest mało soczyste, w przeciwieństwie do naszego szczupaka. Również nie poleca się jej do konsumpcji, ponieważ żywi się rybami, które mogą być toksyczne. Kiedyś w drodze złapałyśmy nie za dużą sztukę i z braku innej, upiekłyśmy ją na ruszcie. Niczego jej nie brakowało, była dość smaczna, jedynie trochę za sucha. Przebywałyśmy już w wodzie dość długo i chociaż czułyśmy się w niej jak w raju, rozsądek nakazał nam powrót na powierzchnię. Musiałyśmy jeszcze przed wieczorem zmienić miejsce postoju.

20 czerwca – środa

(…) Przepłynęłyśmy zaledwie kilkanaście metrów, kiedy silnik nagle zaczął kichać, a z rury wydechowej zaczęły wydobywać się kłęby czarnego dymu i po chwili silnik stanął. Czarno nam się zrobiło przed oczami. Zepsuty silnik to dla nas skomplikowana sprawa. Same sobie nie poradzimy. Po zastanowieniu doszłyśmy do wniosku, że zaćpany Tahitańczyk musiał nam nalać wczoraj do baku ropę zamiast benzyny. Z trudem dotarłyśmy z powrotem do pomostu z paliwem. Nieszczęsny Tahitańczyk słabo znał język angielski i do tego wydawało mu się, że wszystkie duże łodzie mają silniki dieslowskie. Kiedy dowiedział się, co się stało, cała krew z jego twarzy odpłynęła. Było to widoczne, chociaż był czarny. Całkiem otrzeźwiał na myśl, co go teraz czeka. Całą zawartość ropy, około 25 galonów, trzeba będzie wypompować z baku.

Niestety nie mieli żadnego specjalnego urządzenia do takiej operacji, biedak musiał zadowolić się wyciąganiem ropy ręczną pompką. Zabrało mu to pół dnia. Ręce mu mdlały, a upał wzmagał się coraz większy. Było nam go żal, ale nie mogłyśmy w niczym mu pomóc.

Jonsi, współwłaściciel tej stacji benzynowej, chciał abyśmy ponownie zapłaciły, tym razem za benzynę. Marysia wreszcie się wściekła i go porządnie opieprzyła. Zagroziła mu, że opowie w radiu żeglarskim, co nas spotkało w jego marinie. Jonsi po namyśle wycofał swoje roszczenia. Wieści i tak rozniosły się szybko wśród żeglarzy o naszej niemiłej przygodzie. Jedni proponowali nam swoją pomoc w postaci wymiany filtra paliwowego, inni przynieśli nam oprawione konki, które mogłyśmy sobie przygotować na lunch. Na szczęście silnik nie został uszkodzony i w dodatku bak został dokładnie wypłukany, więc spokojnie popłynęłyśmy do pomostu w pobliżu sklepu. Z radości, że wszystko skończyło się pomyślnie, kupiłyśmy w sklepie całą skrzynkę piwa. Skrzynka była ciężka i nie miała żadnego uchwytu, a do pomostu było jednak kawałek drogi. Postanowiłyśmy skrzynkę na swoich ramionach, trzymając się w pół i w ten sposób ciężar został rozłożony na nas dwie. Byłyśmy zawsze pomysłowe i praktyczne.”

Płynęłyśmy nad skalnymi formacjami o różnym kształcie i wielkości, wyrastającymi z białego piaszczystego dna, nad pióropuszami pięknych kolorowych roślin, przypominających rozłożone wachlarze, utkane z misternych koronek w kolorach fioletu, błękitu i brązu. (…) Wreszcie dopłynęłyśmy do palisady wystającej z wody rafy koralowej. Na nich fale morskie załamywały się pieniąc się na powierzchni wody. Palisada zbudowana z zadziwiających kształtów korali przypominających splątane ze sobą rogi jeleni, gęsta nie do przebycia. Trzymałyśmy się od niej z daleka, bo gdyby nadeszła fala, mogłaby nas powbijać na te rogi. Nagle z daleka zobaczyłyśmy dość dużego rekina, który zaczął się do nas zbliżać. Marysia nie wiedziała, jak ja zareaguję, widząc go i wzięła mnie za rękę, aby dodać mi otuchy. Byłam rzeczywiście podekscytowana, ale nie wystraszona, a nawet trochę zdziwiona jej reakcją i przez moment nawet myślałam, że się może trochę sama przestraszyła. Moja reakcja na rekina była taka sama jak na nieznajomego psa. Nigdy nie bałam się psów i nigdy nie byłam przez żadnego pogryziona. Myślę, że osobnik zagrożony, kiedy nie wysyła fal strachu, które są najprawdopodobniej odbierane przez stworzenia, nie jest skory do agresji. Tym razem również nie czułam strachu. Poza tym byłyśmy ubrane w stroje w czarno białe w paski, które – miałyśmy nadzieję – powstrzymają rekina od ataku. Jest taki wąż w czarno białe paski, których rekiny się obawiają. Widziałam kiedyś film, w którym pokazano czarno białe węże i reakcję rekinów na nie. Reżyser twierdził, że gdyby nurek miał podobne ubarwienie, mógłby czuć się bezpiecznie. Chciałyśmy wierzyć w tę teorię. Rekin, trzymając się w pewnej odległości, krążył dookoła nas. Ciekawe jego reakcji, zrobiłyśmy nagle gwałtowny ruch  ze spirą wymierzoną w niego. Przewidywania nasze sprawdziły się. Szybko, choć z godnością od nas się oddalił. Wróciłyśmy po paru godzinach pływania do łodzi, zmęczone, ale szczęśliwe.

Sobota – 23 czerwca

Dzisiaj mój wielki dzień. Zostałam pasowana z majtka na bosmana. Poznałam tajniki kotwiczenia, tajniki związane z ożaglowaniem, a nawet sterowania. Kika nadal była majtkiem, chociaż myślę, że powinna awansować. Chociażby za jej piękny skok z burty prosto do wody. Już drugi dzień u nas bezrybie, postanawiamy jutro zapolować z samego rana na ryby w myśl piosenki Starszych Panów. Te melodie wciąż nam towarzyszą w podróży i poprawiają i tak dobre humory.

24 czerwca – niedziela

Dzisiaj w nocy rzuciły się na nas trzy sztormy. Każdy z innej strony. Trzykrotnie obróciły nas dookoła osi, tak że kotwice nasze zostały ze sobą splątane, ale nadal trzymają mocno. Dzisiaj rano Marysia je sprawdziła. Aby to zrobić, trzeba założyć maskę, płetwy, wskoczyć pod wodę i podpłynąć do każdej kotwicy, sprawdzając ręcznie, ewentualnie jeszcze głębiej wkopując. Dzięki takiej dokładnej kontroli, kotwice nigdy nas nie zawiodły. Pozwala to spokojnie przetrwać każdy sztorm.

Po śniadaniu i wysiusianiu Kiki, popłynęłyśmy na polowanko. Prąd był dość silny w kierunku wyjścia na ocean. Oczywiście, co sześć godzin kierunek prądu się zmienia na przeciwny. Ponieważ popłynęłyśmy z prądem, płynęło się nam bardzo lekko. Złowiłyśmy dość dużo ryb i dwie konki.

Podczas tego polowania, asystowała nam duża barakuda. Marysia była zajęta łowieniem, więc musiałam strzec ją przed niespodziewanym niebezpieczeństwem. Chociaż barakuda nie stanowiła wielkiego zagrożenia, jest bowiem bardzo strachliwa, jednak była tym razem dużego rozmiaru i przy rozchylonym pysku kłapała ogromnymi zębiskami. Robiło to straszne wrażenie i gdyby chciała zaatakować, mogłaby mocno człowieka poturbować. Tym bardziej, ze jej ruchy bywają błyskawiczne. Dlatego, przestrzega się pływaków, żeby nie mieli na sobie żadnych ozdób ani świecidełek. One mogą sprowokować atak, przez zwykłą pomyłkę. Taka błyskotka może imitować małą rybkę. Starałam się ją odstraszyć, strzelając w nią spirą. Owszem, odskakiwała na bezpieczną odległość, ale znowu powracała, mając nadzieję, że ryba, którą Marysia ustrzeli, wyrwie jej się ze spiry, a zraniona będzie łatwym łupem. Marysi udało się upolować dość sporego grupera spod korala, dość długo się z nim szarpała i z ledwością wyciągnęłyśmy go z dziury. Obok siedziała dość spora murena, której musiałam dać po nosie, aby nie wyrwała zdobyczy. Na szczęście miałam grube rękawiczki i mogłam pomóc jej wyciągnąć go spod korala. Gruper mocno krwawił i trzeba było go unosić nad wodę, by potem wrzucić do łódeczki. Płynąc z prądem, zajęte łowieniem, zbliżyłyśmy się niepostrzeżenie do wylotu na ocean. Zauważyłam to już wcześniej, ale nic nie mówiłam, mając do Marysi i jej doświadczenia bezgraniczne zaufanie. Przez cały ten czas była bardzo zaaferowana łowieniem i nie zwróciła na to uwagi. Prąd wody znacznie się zwiększył i wciągał nas w kierunku oceanu. Wreszcie znalazłyśmy się w środku przyboju i Marysia zorientowała się, że jest niedobrze. Fale zrobiły się ogromne, a wiatr przeciwny jeszcze je budował. Szybko wskoczyłyśmy do łódeczki. Tym razem poszło mi to łatwo, gdyż duży grzywacz, nieomal sam wrzucił mnie do środka. Marysia zastartowała silnik, który zawył i po chwili zgasł. Nie chciał już więcej zapalić, więc zostały nam tylko wiosła. Wciągało nas wciąż w głąb oceanu i sytuacja stała się krytyczna. Marysia zasiadła do dulek i z całej siły zaczęła wiosłować z powrotem. Ja siedziałam na dziobie i dodawałam jej otuchy, mówiąc że zbliżamy się do brzegu, chociaż jeszcze długo nie robiłyśmy postępu. Rufa lekko uniesiona powodowała, że ogromne fale nie zalewały nam na szczęście łódeczki i skakałyśmy na fali do góry jak korek, żeby potem spaść w okropny dół. W końcu jednak zaczęliśmy się pomału zbliżać do upragnionego brzegu. Marysia wciąż pytała, siedząc tyłem, czy robimy jakiś postęp. Widziałam, że jest już bardzo zmęczona. Niestety nie mogłam jej zmienić. Byłoby to niebezpieczne i zabrałoby nam dużo czasu, którego już nie miałyśmy. Robiłam dobrą minę do złej gry i zaczęłam dodawać otuchy, bagatelizując sytuację i optymistycznie gaworzyć. Dobrze zrobiłam ponieważ Marysia bała się, że ze strachu wpadnę w panikę. Podniesiona na duchu wyprężyła swoje siły i dobrnęłyśmy do brzegu po półgodzinnej walce z żywiołem. Ponownie spróbowała zapalić silnik. Udało się i popłynęłyśmy już spokojnie do dość oddalonego jachtu. Po powrocie omówiłyśmy całe wydarzenie, żeby od początku wyciągnąć wnioski na przyszłość.


c.d.n.

Krystyna Tunicka-Palluth (2020) i Maria Tunicka-Ciechańska (2022)
Ostatnie ze zdjęć, które zrobiłam obu paniom.

Join the discussion